Godziny, tygodnie a nawet miesiące przygotowań do rajdu – nowe opony, amortyzatory, resor, niemal całkowita naprawa zawieszenia, a i tak w przed dzień wyjazdu pompa wody odmówiła posłuszeństwa. Tak to już jest z naszymi kapryśnymi Królowymi i za to chyba je tak bardzo kochamy. Dwie Łódzkie załogi na pokładzie 105L spakowani po brzegi w przyczepkę Niewiadów N-260 ruszają w trasę do Nekli na start – przed nami ponad 2100 km. Pierwszy dzień i już pełno wrażeń począwszy od przetartego wężyka pompy, straciliśmy niemal połowę płynu układu chłodzenia. Pierwsze tankowanie i usterka natychmiast usunięta, ale debiutancka R-20 nie miała tyle szczęścia – 4-bieg skrzyni zaprotestował i dalszą trasę eR-ka pokonała na lawecie. Nie tylko my borykaliśmy się z usterkami, zerwany pasek klinowy, praca silnika na 2/3 mocy czy też jazda na ssaniu zaowocowała brakiem paliwa i krótkim postojem militarnej Bostonki. Ale takie drobnostki to jak małe piwo przed śniadaniem i naprawiane są w tempie „Pit Stop” O czym mogli się przekonać nie tylko nowi uczestnicy rajdu, ale i też autostopowicze, którzy po części podróżowali z nami. Kilka załóg „zapomniało” o wszelkich opłatach – winietach itp., co skutkowało częstymi postojami i zaowocowało buntem Niewiadówki, która to nie zmieściła się na parkingu i „czule przytuliła się” do lewego pośladka swojego holownika znacznie pozostawiając pocałunek z bliskiego kontaktu. Kolejnym etapem rajdu był brak łączności CB na terenie Austrii, a tym samym utrata prowadzącego 3-ą grupę, co zaowocowało niezłym pościgiem na ulicach Wiednia i tylko cud, iż dotarliśmy wszyscy cało i w komplecie, choć w różnym czasie. Pokonaliśmy 600km, ale wyzwanie w oczekiwaniu na windę, aby dostać się do pokoju hotelowego była nie lada wyzwaniem i to był dopiero początek całej zabawy.
Po Wiedeńskim śniadaniu udaliśmy się na zwiedzanie dość górzystych i krętych ulic - wjeżdżając na wzgórze Kahlenberg i biorąc udział we Mszy Świętej w języku polskim. Widoki z góry na Dunaj i panorama miasta… ach trzeba to koniecznie zobaczyć na żywo. Pałac Schonbrunn to kolejny punkt planu naszego zwiedzania. Ogromne komaty, które aż dominowały przepychem naprawdę zapierały dech w piersiach i tylko napięty harmonogram nie pozwolił nam dokładniej zwiedzić przepięknych ogrodów. Chyba każdy chciałby, chociaż przez chwilę poczuć się jak osoba z dynastii Habsburgów. W drodze powrotnej podjechaliśmy pod „Krzywy Dom”, - może i jest to atrakcja, ale Wiedeńczycy nie znają możliwości naszych architektów i zdecydowanie powinni zwiedzić „nasz„ krzywy dom w Sopocie czy też „dom do góry nogami” w Szymbarku. Korki uliczne zdecydowanie nie są przyjazne dla naszych aut to też następnego dnia wybraliśmy się na całodniową wycieczkę po Wiedniu korzystając z komunikacji miejskiej, która to tutaj jest bardzo bogato rozbudowana – tylko pozazdrościć? Spacer kończymy zwiedzając Bazylikę oraz wieżę telewizyjną zakończoną restauracją, która to cały czas obraca się wokół własnej osi, a my mogliśmy podziwiać przepiękne widoki zachodzącego słońca podczas małej przerwy na kawę. Natłok w windach hotelowych był tak zdominowany przez Azjatów, iż tylko jedyna z trzech działających wind na 14 pięter sprawiła, że już od bladego świtu uczestnicy byli spakowani i perfekcyjnie przygotowani do kolejnego etapu rajdu. Żegnamy Conchitę którą to spotykaliśmy niemal na każdym kroku naszego spaceru, na każdej możliwie reklamie. Jego popularność jest tutaj ogromna – cóż my także skorzystali z dobrodziejstw tolerancji zakupując np. bilety wstępu familijnego jako rodzina wyłącznie w męskim gronie.
Tradycją w przygotowaniach do wyjazdu staje się być jednak brak paliwa zarówno PB-95 jak i w późniejszym czasie LPG, oraz nieodłączne winiety. Pannonhalma to 1000-letni klasztor Benedyktynów, który to zwiedziliśmy jadąc do Budapesztu. Również i ta stolica przywitała nas korkami ulicznymi, z tą jednak różnicą iż witani byliśmy z ogromną życzliwością niemal w każdym miejscu. Wzgórze Gellerta to kolejny sprawdzian wytrzymałości dla Królowej i gdy jedne grzały układ chłodzenia to inne wręcz paliły instalacje elektryczną, za to w naszej zginął prąd rozładowując baterię. Zaledwie parę minut trwała wymiana regulatora napięcia i rozruch z zapasowych kluczyków „sznurka” - ładowanie powróciło. Piesze wycieczki zdecydowanie zdominowały Budapeszt, zwłaszcza w pogoni za przewodnikiem którego to w połowie wycieczki mało już kto słuchał, przekazując nam czysto teoretyczną wiedzę – normalnie jakbym czytał Wikipedię, to też ukoronowaniem tych spacerów była nocna wyprawa do centrum i mimo późnej pory ruch na ulicach wcale nie był mniejszy, ale po raz kolejny widoki i przeżycia nie są do opisania tak na chłodno w kilku słowach. Wieczory zazwyczaj kończyliśmy w hotelowym lobby, przy nocnych rozmowach Polaków na wszelkie możliwe tematy… a było ich… co nie miara, choć temat Gender w znaczny sposób zdominowała Polska Centralna o czym to dowiedziałem się nazajutrz, ale o tym opowiem już innym razem.
Przed nami kolejny etap – niestety już powrotu do kraju. Długa prosta na autostradzie aż tu nagle spod maski dobiega głośna praca silnika niczym jak traktora. Jak się okazało wykręciła się pionowa śruba kolektora – po raz kolejny usterka usuniętą w błyskawicznym tempie i szybki powrót do kolumny pojazdów. Kolega Roman za wszelką cenę nie chciał wracać i robił wszystko aby jak najdłużej jechać – nie dosyć, że przez Czeski Cieszyn okrężną drogą to jeszcze zboczył z trasy prowadząc nas przez Zaje…Fajne górskie serpentyny. Mimo to nie poddaliśmy się – kilkakrotna redukcja biegów i jak na Królową Szos oraz Babunie przystało dumnie zniosły tą wspinaczkę, choć po chwili poczuliśmy nie tylko zapach ciepłego płynu ale i swąd szczęk hamulcowych, a gdyby to było tylko możliwe to i tak po raz kolejny chętnie byśmy tam wjechali. Takie właśnie chwile są kwintesencją rajdu - dosłownie i w przenośni, bo trzeba przyznać, iż chwilami prędkości były naprawdę zawrotne a nawierzchnia począwszy od autostradowej szyby przez płyty betonowe po szuter, i trudno było nawet określić średnie spalanie, począwszy od 6,8/100km do 11,5/100km. Trasa powrotna to ewidentne lobby prezesa EKL – w pozyskaniu kolejnych członków do Elitarnego Klubu Laweciarzy. Lecz ten spisek mógł zakończyć się dość tragicznie tylko dla bordowej Warszawki prowadzącego która to mogła zostać „skasowana„ przez niekompetencje płci pięknej plastikowego autka tuż przed samą metą.
Pogoda dominowała w obfite słońce niemal przez cały rajd w każdym kraju przez który żeśmy przejeżdżali , to też wraz z dużym bagażem przeżyć przywieźliśmy również majową opaleniznę. Dojeżdżamy na południe Polski - Śląska Rodzina Syren tradycyjnie wita nas przed hotelem Styl 70 Wspólna kolacja – integracja w piekiełku i wstępne rozdanie nagród dla tych którzy będą opuszczać nas już z samego rana a przed nami ostatnie kilometry do mety w Nekli na której to po raz drugi mamy przyjemność uczestniczyć i z niecierpliwością będziemy oczekiwać startu w kolejnej edycji. Miłym zaskoczeniem dla nas okazało się przyznanie pucharu Prezesa za „Najbardziej Urokliwe Auto”. Czy to sprawiło, iż Królowa nie poddała się trzem usterkom na trasie rajdu, czy też zestawu z przyczepką a może i niebanalnemu pocałunkowi z pierwszego dnia rajdu. Wszystko co dobre szybko się kończy – pozostał nam już tylko przejazd do centrum kraju który to przysporzył nam jeszcze odrobinę wrażeń. Na 100 km. przed domem po raz kolejny zgubiliśmy prąd. Ale i tym razem okazała się to drobnostka a Królowa już po kwadransie dalej przemierzała dumnie kolejne kilometry do domu.
Serdeczne podziękowanie dla organizatorów za ogrom włożonej pracy w przygotowanie tak dużej imprezy, która to wymaga spędzenie wielu, wielu godzin pracy, wspólnych spotkań i wielu wyrzeczeń a nawet i rozłąkowego z najbliższymi, jak również dla sponsorów którzy to w znaczny sposób przyczynili się do organizacji naszego rajdu. Podziękowania również składam dla Grzesia - prowadzącego trzecia grupę, który to po pierwszym dniu bardzo starannie dbał o naszą załogę abyśmy dotarli w komplecie w każde miejsce o czasie.
Adam „Vikadan”