Z cyklu "Okruchy historii"
W tajdze
Wojenne losy rodziny Szalatych.
Po długiej, morderczej wędrówce przybyliśmy do miejsca naszego przeznaczenia. Okazał się nim ukryty w tajdze "specpasiołok nr 92" o nazwie Siennoj. Położony nad malowniczą rzeczką Niżna Szuksza, w gminie Kuszkopała. Znajdował się tutaj tzw. "Liespromchoz", czyli zakład leśny, wzorowany na strukturze kołchozu, zajmujący się wycinką i spławem drewna do tartaków w Archangielsku. Jak się później dowiedzieliśmy, wiele lat wcześniej, za czasów Rosji carskiej w osadzie tej przebywali i zajmowali się wyrębem lasu polscy zesłańcy. Staliśmy się kolejnym ogniwem potężnej machiny..
Zamieszkaliśmy w dużych, jednoizbowych barakach wyposażonych w piece chlebowe. W każdym z tych domów zakwaterowano po trzy, cztery, na ogół liczne rodziny. Pierwsze dni przyniosły upragniony odpoczynek i czas na zagospodarowanie się w nowym miejscu.
Nie trwało to jednak długo. Wkrótce mężczyźni podzieleni zostali na 10 osobowe brygady i skierowani do lasu.. Każda brygada otrzymała dwie piły i kilka siekier. Uczono nas pracy przy zrębie drzew. Należało najpierw wokół ścinanego drzewa odgarnąć sięgający do pasa śnieg. Nie wolno było ściąć drzewa powyżej jednej trzeciej średnicy pnia. Służyły do tego piły poprzeczne i łuczkowe, na kabłąku z drewna, napinanego skręcanym sznurkiem. Trzeba było je umiejętnie napinać w zależności od temperatury powietrza. Inaczej w zimie, inaczej w lecie. Piły były dobre, szwedzkie, Szły w drewno jak w masło. Pracowaliśmy tak do końca kwietnia. Zbliżała się wiosna. Jakże inna niż ta, którą znaliśmy z Wielkopolski, czy nawet z Polesia. Przez cały kwiecień trzymał mróz. Gdy nadszedł maj, od razu robiło się ciepło i w ciągu 2-3 tygodni znikał śnieg i rozmarzała ziemia. Uprawa roli w tajdze była dla nas nowością, niosącą liczne niespodzianki. Kołchoźnicy rozpoczynali orkę gdy gleba rozmarzała na głębokość 15-20 cm. Wtedy orano pola przez 3-4 dni przez dzień i noc, aby zdążyć przed rozmarznięciem ziemi na większą głębokość. W taki sposób przewracano a właściwie mieszano błotnistą maź. Nazywano to orką. Po całkowitym rozmarznięciu, przed osuszeniem gleby orka byłaby niemożliwa, a chodziło przecież o wykorzystanie i tak krótkiego okresu wegetacji w tej szerokości geograficznej. Pamiętam nasze rolnicze doświadczenia. Ze szwagrem, Janem Głowackim posadziliśmy na przydzielonym nam poletku, ziemniaki. W czerwcu przyszedł mróz i zniweczył całą naszą pracę i nadzieję rodziny na własne zbiory. W następnym roku nauczeni doświadczeniem i zdobytą od miejscowych mieszkańców wiedzą, zastosowaliśmy specjalną ochronę ziemniaków przed mrozem. Pojawiał się on zwykle nad ranem. Podpalaliśmy wtedy przygotowane wcześniej kępy mchu i wysuszonego torfu. Warstwa dymu ścielącego się nad powierzchnią gleby w bezwietrzną noc, chroniła młode łęty ziemniaków przed mroźnym powietrzem.
Niesprzyjające warunki klimatyczne powodowały, że większość potrzebnej ludziom i koniom żywności sprowadzana była z zewnątrz. Należało to do obowiązków lespromsowchozu, który zatrudniał niezwykle tanią siłę roboczą w postaci zesłańców. Na miejscu było tylko pod dostatkiem siana dla ciężko pracujących koni.. Stąd najprawdopodobniej pochodziła nazwa osady: Siennoj. Drogi wśród łąk i lasów były w fatalnym stanie, dlatego sańmi jeździło się przez cały rok.
Gdy stopniały śniegi, na dachach niektórych domów ujrzeliśmy duże numery 92, wykonane z kory brzozowej, przybitej gwoźdźmi do desek dachów. Oznaczały one numer naszej osady, widoczny z lotu ptaka. Służyły jako znak identyfikacyjny dla pilotów samolotów, wykonujących przeciwpożarowe loty patrolowe w okresie lata, oraz dostarczających zrzucaną w workach pocztę. Ze względu na duże odległości miedzy osadami ludzkimi, na trasie podróży znajdowały się tzw. "izbuszki", skromne, drewniane domki do odpoczynku i noclegu w czasie podróży, oznaczone również numerami.
W okresie wiosenno-letnim prowadziliśmy prace porządkowe, naprawialiśmy drogi, spławialiśmy wycięte zimą drzewa, oczyszczaliśmy teren, przygotowując się do kolejnego sezonu ścinki drzew, trwającego od początku października do końca kwietnia.
-Jak wyglądało życie w waszej osadzie? Jakich zapamiętał Pan ludzi?
-Komendantem pasiołka był porucznik Skomorocho. Miał do pomocy dwóch milicjantów: plutonowego Minina, spokojnego, wyrozumiałego człowieka oraz kaprala Żyto. Był to straszny służbista, prześladujący Polaków, starający się na każdym kroku uprzykrzyć nasze życie. Kierownikiem robót i tzw. diesiatnikiem, czyli wypłacającym wynagrodzenie był Michaił Iwanowicz Doplewski. Jego żona była felczerką. To jej zawdzięczam moje życie.
Zapamiętałem dwie nauczycielki. Pierwsza to Faina Kobylewa, ładna dziewczyna i Pawła, której nazwisko zatarło się w mojej pamięci.
Z grona zesłańców pamiętam rodzinę Filipiakow ze Staniewicz: rodziców, ich syna Stanisława z żoną Cecylią oraz Antoniego, Bronisława i Stanisławę.
Była z nami rodzina Kozakiewiczów. Ojciec z dwoma synami: Józefem (ur. 1920) oraz Leonem (ur.1917). Obaj poszli później do armii Andersa. Rodzina Jaremków, ich synowie Janek (ur.1921) i Franciszek (ur. 1923) byli moimi kolegami. Rodzina gajowego Aleksandra Naplochy w której było trzech synów. Barczakowie z 17 letnią córką. Ojciec również odszedł do armii Andersa.
Zbliżał się październik 1940 r., miesiąc w którym rozpoczynał się sezon wycinki drzew.
Wszyscy mężczyźni zostali skierowani ok. 30 km na północny zachód, w rejon rzeki Wyżna Szuksza do zrębu drzew. Praca była bardzo ciężka. Pracowaliśmy w brygadach 5-6 osobowych . Musieliśmy wypracować normę 5 kubików drewna na osobę . Było to szczególnie trudne, gdy spadły wielkie śniegi i przyszedł mróz, sięgający minus trzydziestu stopni. Gdy nie wyrabialiśmy normy, karano nas zmniejszeniem porcji chleba. Ciężko pracujący dostawali po 900 gram chleba, pozostali 600 gram dziennie. Każdy padał na twarz ale normę musiał wypracować. Zapłata za pracę była mizerna, a właściwie żadna. Teoretycznie powinniśmy dostawać dwa ruble za dniówkę pracy ale pieniędzy nie wypłacano, tylko zapisywano do zeszytu należną sumę. Za jednego rubla można było kupić 0,5 kg chleba. Nie mając pieniędzy nie można było poprawić swojego wyżywienia. Biedowała cała rodzina. Rodzeństwo, pięć sióstr, z których najmłodsza miała 5 a najstarsza 13 lat, znajdowało się pod moją opieką. Pomagała nam w organizacji życia domowego zamężna siostra Bolesława Głowacka, która tuż po przybyciu do Siennoj urodziła córeczkę. Młodsze z sióstr bawiły jej dziecko, starsza poszła do pracy aby zarobić parę rubli.
Bardzo źle wyglądała sprawa przyodziewku. Nikt z zesłańców , poza pracującymi w lesie, nie dostawał żadnego ubrania . Drwalom należał się przydział jednej kufajki i pary walonków w zimie, oraz butów brezentowych na czas letniego spławu drewna. Dzieci nie miały w co się ubrać. Zniszczyło się wszystko w czym przyjechały z Polesia. Brakowało pieniędzy i nie było gdzie kupić ciepłych ubrań. Gdy przyszła sroga zima, nie mogły iść do szkoły. Musiały zostać w domu. Sytuacja była tragiczna. Dowiedzieliśmy się, że w mieście jest dom dziecka, w którym przynajmniej dzieci nie będą głodne. Rozważaliśmy możliwość wysłania tam dzieci, aby ratować je przed głodem. Starsi, doświadczeni ludzie ostrzegali nas aby nie oddawać tam najmłodszych dzieci, ponieważ grozi im całkowite zrusyfikowanie.
Z ciężkim sercem zdecydowaliśmy, że do domu dziecka pojadą 12 letni Stefan (ur. w 1928 r.) i o 2 lata młodsza siostra Seweryna (ur. w 1930 r.). Stefan był już mądrym chłopcem, więc byliśmy o niego spokojni. Wiedział dokąd i w jaki sposób w razie potrzeby może dołączyć do pozostałej rodziny w Siennoj. Faktycznie, dzieci zostały tam ubrane, nakarmione i chodziły do rosyjskiej szkoły. Brat nauczył się języka rosyjskiego i z łatwością się nim posługiwał. Przydało się to bardzo, gdy rodzina w 1944 r. została przesiedlona na Ukrainę.
Siostra zapomniała polskiego i mówiła tylko po rosyjsku. Kiedyś, w czasie świąt, odwiedziłem ich i pytam: -Sewerka, jak ci idzie tutaj, w nowym miejscu? -Nu, choroszo! odpowiedziała bez namysłu. -A ty -zwracam się do brata- mówisz jeszcze po polsku? - Bez problemu, pamiętam wszystko. Starsi mięli rację, ostrzegając przed niebezpieczeństwami, grożącymi młodszym dzieciom. Tym bardziej, że ośrodek opiekuńczy dla maluchów znajdował się ok. 300 km od Siennoj. Nigdy nie mógłbym ich odwiedzić, a tym bardziej później odszukać w tej zawierusze wojennej. Po roku zabrałem dzieci z powrotem do rodziny. Wymagało to pewnych zabiegów i pomocy życzliwej osoby, żeby przekonać dyrektora, że poradzimy sobie bez domu dziecka.
Ciężkie warunki pracy, ciągłe niedożywienie, szczególnie w porze zimowej, dawały się nam we znaki. Coraz częściej pojawiały się choroby. Zdrowy, silny mężczyzna wytrzymywał pół roku ciężkiej pracy. Później przychodziły choroby. Ludzie tracili siły, pojawiała się senność, kurza ślepota , która nie pozwalała na widzenie czegokolwiek po zapadnięciu zmroku. Na całym ciele pojawiały się czerwone plamy, które przeradzały się w wodne pęcherze. Następowało zakażenie całego organizmu i ludzie umierali. Najpierw starsi, słabsi fizycznie. Później przyszła kolej na młodszych. Była to cynga, odmiana szkorbutu syberyjskiego, spowodowana brakiem niezbędnych organizmowi witamin i składników mineralnych. Choroba ta powszechnie dziesiątkowała szeregi syberyjskich zesłańców. Wszyscy bardzo się jej obawiali. Żal było patrzeć na umierających kolegów. Byliśmy jednak bezsilni.
Niestety, w zimie 1942 r. również mnie dotknęła ta choroba. Przechodziłem wszystkie jej etapy. Najpierw kurza ślepota, czerwone plamy na ciele zamieniły się w pęcherze, pokrywające całe ciało. Do tego wielka opuchlizna. Doraźnym środkiem było ciągłe zmienianie wyjałowionej wskutek gotowania bielizny. Straszne uczucie. Miałem wrażenie zdzieranej z całego ciała skóry. Wszystko wskazywało na to, że podążam tą samą drogą co inni.
Z pomocą pospieszyła felczerka Doplewska. Będąc w Kuszkopale, gdzie badała mięso, dowiedziała się , że trzeba było dobić konia, który złamał nogę.
-Witia, tobie może pomóc tylko wątroba tego konia.
Wypisała prośbę do kierownika kołchozu o sprzedaż , o ile to jeszcze możliwe, tej wątroby. Jak teraz ją tutaj sprowadzić, skoro dzieli te miejscowości ponad trzydziestokilometrowa odległość? Powierzyłem tę misję czternastoletniemu bratu Stefanowi. Poprosiłem aby towarzyszył mu kolega, Bronek Filipiak. Poleciłem zabrać saneczki, to na wypadek, gdyby któryś opadł z sił. Poza tym we dwójkę bezpieczniej i raźniej. Wyposażyłem chłopców w ruble i odprawiłem w drogę. Wrócili po dwóch dniach z pięciokilogramową, zmrożoną wątrobą, ciesząc się z wykonania zadania. Wszystkim poprawiły się humory. Felczerka ucieszyła się, że wystarczy lekarstwa dla innych chorych. U nas pojawiła się iskierka nadziei. Miałem jeść surową wątrobę, pokrojoną na małe kawałeczki. Nie było to przyjemne ani smaczne, ale cóż było począć? Wątroba albo śmierć!
Po trzech dniach zmniejszyła się temperatura, pęcherze zaczęły przygasać.
- Jest dobrze, Witia. Będziesz żyć!
W taki sposób zawdzięczam życie tej dobrej, życzliwej kobiecie. Pomogła wielu ludziom.
To ona, w kilka dni po przybyciu do Siennoj w kwietniu 1940 r. odbierała poród Gieni, córeczki mojej siostry, Bolesławy Głowackiej. Warto powiedzieć o wielkiej życzliwości prostych Rosjan, mieszkających tutaj przed naszym przybyciem i spotkanych w innych okolicznościach naszego zesłania. Pomagali nam, na ile pozwalały ich możliwości. To przyjaźni, serdeczni ludzie.
Po tzw. amnestii, czyli zawarciu układu Sikorski - Majski, 30 lipca 1941 r. i podpisaniu umowy wojskowej, 14 sierpnia 1941 r. , regulującej zasady organizowania Armii Polskiej pod dowództwem gen. Andersa w Związku Sowieckim, poprawiło się nieco traktowanie polskich zesłańców. Zaczęto nas traktować jako "innostrańców", czyli obywateli innego państwa. Za pracę dostawaliśmy pieniądze, inaczej niż było na początku. Nie ogłoszono nam tego wprost. Wnioskowaliśmy o tym na podstawie docierających nielicznych sygnałów i obserwowanych delikatnych zmian. Mogliśmy zmieniać miejsce zamieszkania, o ile udało się zdobyć inną pracę. Niezbyt przychylnie patrzyły na to władze, obawiając się utraty taniej siły roboczej. Tym bardziej, że po napaści Niemców na ZSRR większość Rosjan została zmobilizowana do wojska.
Po wyleczeniu choroby zacząłem myśleć o znalezieniu rodzinie innego, lepszego miejsca do życia. Udałem się do leżącego nad rzeką Pinigą, oddalonego o ok. 70 km powiatowego miasteczka Karpogory. Udało mi się zdobyć pracę wozaka w instytucji podobnej do naszych Gminnych Spółdzielni, zajmującej się lokalnym handlem i pracami usługowymi. Teraz trzeba było sprowadzić rodzinę. Problemem stawało się zdobycie mieszkania. Było tutaj wiele domów, zajmowanych przez partyjnych i NKWD-owskich notabli. Nikt nie śmiał nawet zwrócić się do nich o wynajęcie jakiegoś kąta. Pomogli, jak zwykle, prości ludzie. Wróciłem więc po naszą rodzinę. W wyjeździe próbował przeszkodzić wspomniany wcześniej milicjant, kapral Żyto. Zwęszył gdzieś, że wszyscy pakują się do wyjazdu. Zabronił woźnicom, dowożącym zaopatrzenie do osady, zabranie naszej rodziny. Nie zważając na te zakazy, skorzystaliśmy z usług innych woźniców, przy okazji kolejnego transportu.
W taki sposób znaleźliśmy się w Karpogorach, miasteczku o nieporównywalnie lepszych , mimo ciasnoty w wynajmowanym mieszkaniu, warunkach do życia i zarabiania pieniędzy. Duży przepływ ludzi i towarów pozwalał na zdobycie potrzebnych, a brakujących dotychczas artykułów. Poza pracą wozaka dorabiałem również wycinką i dowożeniem drewna opałowego. Za wyrobione w ciągu dnia, z pomocą siostry, 4 sążnie drewna dostawałem 15 rubli. To było już coś.
Życie towarzyskie, mimo trudnych warunków bytowych też miało swój urok. W miasteczku było kino, w którym oglądało się filmy i kroniki wojenne, relacjonujące sytuację na froncie. Więcej tam było propagandy niż autentycznych sukcesów cofającej się armii. Po obowiązkowym programie można było urządzić potańcówkę. Kiedyś na takich imprezach grali Rosjanie. Po zmobilizowaniu ich do wojska brakowało muzyków. Z bratem i poznanym kolegą, grającym na skrzypcach i harmoszce wypełniliśmy brakującą lukę. Potańcówki mogły się znowu odbywać.
Zaczęliśmy grać polskie melodie: tango, walczyka. Rosyjskie dziewczyny, przyzwyczajone do swojego trepaka, nie umiały tego tańczyć. Próbowaliśmy jednak spełniać ich oczekiwania oraz uczyć naszych tańców. Gdy zaczęliśmy grać na tych zabawach, przestaliśmy być anonimowymi zesłańcami. Zaczęto na nas zwracać uwagę. To bardzo przydało się w późniejszym życiu. Nieraz płakać się chciało, w brzuchu burczało , a tutaj trzeba uśmiechać się i grać. Okazało się, że mandolina może też być pomocna w życiu. Dzięki temu mogliśmy liczyć na pomoc miejscowych.
Bycie zauważanym przez innych ma swoje dobre i złe strony. Do tych drugich należy bez wątpienia zainteresowanie policji politycznej, czyli NKWD, które czuwało nad poprawnością polityczną całej społeczności. Komendantem powiatowym w Karpogorach był major Charytonow. Miałem z nim pewne doświadczenia. Kiedyś wezwał mnie do siebie i mówi: -Mam dla was robotę . - Jaką?- pytam. -Spotykacie się, zebrania robicie. O czym rozmawiacie? -Jakie zebrania? Każdy o chlebie myśli a nie o głupotach. -Jedzenie dostaniecie., kontynuuje komendant. - Ja do takiej roboty się nie nadaję. Drzewa to mogę przywieźć panu komendantowi. Poczęstował papierosem. -Nu choroszo. Idi.
Mieliśmy w naszym gronie fałszywych ludzi, donosicieli. Aż trudno uwierzyć. Rodzina M.: matka, żona policjanta i dorosłe dzieci, córka i syn. Dorośli ludzie mogli zapracować na chleb, ale pracować się nie chciało. Za donoszenie można było nieźle żyć. Za ich przyczyną kilku ludzi zostało pozbawionych życia. Pojawiał się wątek polityczny, resztę dopisał komendant lub jego podwładni. Szybko zorientowaliśmy się w czym rzecz i omijaliśmy tę rodzinę wielkim łukiem. Zdarzały się takie upadki moralne.
O tym, czym groziło dostanie się w łapy NKWD mógł przekonać się szwagier, Jan Głowacki. Pojawił się na niego donos polityczny po zwykłym spotkaniu towarzyskim, na którym rozmawiano o wojnie. Ten wygra, tamten przegra, nic nie znacząca pogawędka. Pojawił się pretekst do przesłuchania. W komendzie NKWD został poczęstowany posiłkiem. Były to słone śledzie. Następnie zaprowadzony został do innego pomieszczenia i zamknięty w specjalnej klatce. Temperatura powietrza w tym pomieszczeniu, mimo panującej zimy wynosiła kilkadziesiąt stopni. Nie było czym oddychać. Niemiłosiernie dokuczało pragnienie.
Rozpoczęło się przesłuchanie. Zmieniali się przesłuchujący, zadawane były w kółko te same pytania, czekając aż przesłuchiwany przyzna się do nie popełnionych czynów. Trzy dni go tak spowiadali, nie podając nawet kropli wody. Nie mogli mu nic udowodnić. Gdy zwalniali, usłyszał - Podpisz tu, że byłeś najeść się chleba i ani słowa o tym, co widziałeś !
"Wielkie ucho" i usiłowanie złamania ludzi były podstawą funkcjonowania tamtego systemu.
Nie każda historia kończyła się tak pomyślnie jak ta. Doświadczyła tego nasza rodzina. Mój brat, Janek Szalaty (ur. w 1907 r.), ojciec Czesia (1938) i Bolesława (1942) chorował na serce. Zdarzało się, że ze względu na chorobę nie mógł podjąć pracy i przez dwa dni nie pojawiał się przy wyrębie lasu. Przez to był traktowany jako "pragulszczyk", czyli symulant . Tylko wysoka temperatura mogła być usprawiedliwieniem. Został skazany przez sąd partyjny na pół roku przymusowych prac i wysłany do karnej kolonii w Pinidze. Żona Janka, Bronisława z Harbonowiczów (ur. w 1914 r.) tuż po wysłaniu męża do karnego obozu, urodziła 13 sierpnia 1942 r. synka Bolesława.
W zachowanych i udostępnionych przez pana Czesława Szalatego wspomnieniach mamy, czytamy m.in. dostałam od niego list, w którym pisze, ze jest ciężko chory i nie może zarobić na kawałek chleba (.)Wysłałam mu rękawiczki, skarpetki i machorkę. W kolejnym liście pisał, że niedługo wróci. Oczekuję go, a jego jak niema tak nie ma. Minął tydzień i drugi a męża nie ma. Aż tu dostaję wiadomość, że wszystkich, którzy tam byli, wywieziono na początku 1943 r. do Kotlasa.
Janek nie wrócił z zesłania. Nie było mu dane zobaczyć synka ani Bolkowi poznać ojca. Pozostał tam, daleko, w bezimiennej mogile, w bezkresnej tajdze. To wielki smutek dla całej rodziny.
Jest maj 1943 roku. Pojawiło się ogłoszenie, że Rajonwojenkomat (odpowiednik komendy uzupełnień - przyp. J.O.) prowadzi nabór do organizowanej polskiej 1 Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Każdy z nas (Marian, szwagier Jan Głowacki i ja) chciał iść do wojska. Zebraliśmy się na naradzie rodzinnej, w której uczestniczyła koleżanka wspomnianej wcześniej felczerki Doplewskiej, pracująca w karpogorskim szpitalu lekarka z Leningradu. Sympatyczna i życzliwa kobieta.
-Jest was trzech do poboru. Marian ma małe dziecko, Jan, także małe dziecko i skrzywioną przegrodę nosową. Wiktor mógłby iść, ale ma pod opieką pięcioro dzieci. Jeśli pójdą wszyscy, dzieci zostaną bez opieki i środków do życia. Jeśli pójdzie sam Wiktor, dzieci będą miały opiekę i państwową zapomogę po 50 rubli na osobę.
Wypadło na mnie. Zdecydowała czysta kalkulacja. Dzieci otrzymywały 250 rubli miesięcznie. To lepszy interes niż u brata czy szwagra, którzy zarabiali po 120 rubli miesięcznie, na każdą ze swoich rodzin.
Nadszedł trudny czas rozstania i pożegnania z całą rodziną.
Pani Maria, córka p. Wiktora mówi, że jej ciocie, a siostry Wiktora zawsze ze wzruszeniem wspominają słowa brata, który po pożegnaniu, przed odjazdem powiedział:
- A teraz módlcie się za mnie, abyśmy się mogli jeszcze w przyszłości wszyscy spotkać!
-23 maja 1943 roku rozpocząłem moją służbę wojskową - wspomina Pan Wiktor.
Wspomnień wysłuchał i do druku przygotował Jerzy Osypiuk.
Ciąg dalszy wojennej opowieści Pana Wiktora w kolejnym numerze "Przeglądu Nekielskiego".